Widziane oczami dziecka

Miałam wówczas pięć lat.

Dwa miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej ojciec sprzedał Kantynę Wojskową w 55.  Pułku Piechoty w Lesznie ,którą prowadził i kupił od pana Mocka  sklep kolonialny przy ul. Dworcowej . Zamieszkaliśmy w dużej kamienicy u pana Linkego, na rogu ulicy  Dworcowej i placu Metziga. Ojciec był szanowanym obywatelem. Przez osiem lat zasiadał w Radzie Miejskiej.

        Żyło nam się dostatnie i spokojnie, aż w to ustabilizowane życie wdarły się działania wojenne. Nastała niemiecka okupacja. W mieście zrobiło się niespokojnie. Niemcy zaczęli wysiedlać niewygodnych dla nich  zamożnych mieszkańców, aby zagarnąć ich majątki. Najpierw zarekwirowali moim rodzicom sklep.. Rodzice przeczuwali, że  nas wyrzucą z mieszkania i wywiozą. Na wszelki wypadek mama uszyła nam z worków plecaki. No i stało się! 9 marca 1940 roku świętowaliśmy skromnie imieniny mamy - Franciszki. Od rana życzenia i kwiaty – hiacynty.( Zawsze ten dzień kojarzy mi się z zapachem hiacyntów.) Mama upiekła chruściki, które próbowałam po kryjomu podjadać.

          Naraz przy drzwiach odezwał się ostry dzwonek i krzyk: – „Auf machen”. Staliśmy przerażeni. Trzeba było otworzyć drzwi. Wdarło się dwóch mężczyzn: żandarm i gestapowiec. Dali rozkaz – pakować się. Mieliśmy na to pół godziny. Zabrać można było tylko kilka osobistych najpotrzebniejszych rzeczy. Jeden z przybyłych chodził za ojcem drugi za mamą; pilnowali, żebyśmy  nie zabrali czegoś, co było zabronione. Mama, pod nosem żandarma, wsypała chruściki do płóciennego woreczka.

           Dla mnie najważniejsza była ukochana lalka, którą dostałam od rodziców przed wojną na Gwiazdkę. Poszłam więc do pokoju po moją Shirlejkę (tak się nazywała, bo była zrobiona na wzór amerykańskiej aktoreczki Shirley Temple). Miała śliczne blond loczki i niebieskie, zamykane oczka. Jednak bystre oko Niemca w lot zobaczyło co trzymam w ręce, Brutalnie wyrwał mi ją z ręki – być może obdarował nią własną córkę. Rozpacz moja była wielka, a płacz ogromny. Myślę, że tę chwilę wykorzystał ojciec i w zamieszaniu przemycił do plecaka aparat fotograficzny.

         Wyprowadzono nas i ulokowano w szkole przy placu Metziga, gdzie było już wiele rodzin. Czekaliśmy na wywózkę w nieznane. Po trzech dniach Niemcy ustawili nas w kolumny i pod osłoną nocy, w obstawie z psami, prowadzili na dworzec. Tam załadowali do wagonów, które zamknęli na klucz. Jak długo nas wieźli nie pamiętam, ale kiedy zgłodnieliśmy, jedliśmy łyżką nieszczęsne chruściki.

          I tak dojechaliśmy do łodzi. Ulokowano nas w stodole, w której był ogromny tłok. W tym miejscu pamięć mnie zawodzi. Nie pamiętam załadunku w Łodzi do wagonów, ani wyładunku w Generalnej Guberni. Pamiętam natomiast, jak na lichej furce jechaliśmy z państwem Bizan i rodziną z Rawicza do wsi Łowce. Na wyboistej drodze błoto sięgało po ośki. Furka niebezpiecznie przechylała się z lewej strony na prawą. Trzymaliśmy się kurczowo, żeby z niej nie wypaść .

            Ulokowano nas z państwem Bizanami, u sołtysa w jednej izbie. Było nas siedmioro. W izbie stół i dwa krzesła. Spaliśmy na podłodze, a słoma była naszym posłaniem. W nocy myszy harcowały i biegały po naszych głowach.

            Tubylcy musieli nas żywić, co było upokarzające. Również i oni nie kryli niezadowolenia z tej sytuacji. Ja z mamą chodziłam trzy razy  dziennie do pewnego gospodarza na posiłki. Tatuś chodził do jeszcze innego gospodarza. Ojciec dostał pracę przy budowie stodoły we wsi. Kiedy budowa była na ukończeniu, swoim przemyconym aparatem zrobił zdjęcie, które przez lata, już wyblakłe przechowuję do dzisiaj. Byliśmy tam dwa miesiące.

            Pan Bizan dostał pracę w Rzeszowie i tam przeniosła się cała jego rodzina. Rodzina z Rawicza przeniosła się do Krakowa. Ojcie znalazł pracę jako kierowca w Jarosławiu.

            Jarosław – miasto, które nas przygarnęło. Piękne, zabytkowe, usytuowane na wzgórzu. W podziemiach tajemnicze lochy. Legenda głosi, że była tam bita droga, którą powozem jeździła królowa Jadwiga. Przedmieście usytuowane jest w dole. Żeby tam się dostać, trzeba było pokonać niezliczoną ilość stopni. Z innej części miasta prowadziła  na przedmieście spadzista droga. Drewniane wozy miały przy wozach hamulce.

         Rodzice wynajęli pokój z kuchnią u państwa Wysockich. Dom był ciekawie zbudowany: parterowy z ulicy Węgierskiej, z drugiej strony  piętrowy. to z tej strony pan Wysocki miał pod domem warsztat samochodowy.

         Mieszkanie nie było wyposażone. Ojciec „złota rączka”,  postarał się o deski i zrobił stół, krzesła, łóżka i nocne stoliki. W jednym stoliku zainstalował radio ze słuchawkami, które też sam skonstruował. Nocami słuchał wiadomości BBC, którymi dzielił się z zaufanymi znajomymi. Zostałam pouczona przez rodziców, że nie wolno o tym nikomu mówić. Również o tym, że pan Stępczak, też wysiedlony z Leszna, przyniósł ojcu karabin na przechowanie. Odebrał go potem jakiś mężczyzna ukrywający się przed Niemcami.

           Dom stał niedaleko Rynku na Starym Mieście. Przy Rynku była ładna kryta hala targowa. Za Rynkiem mieścił się „szaberplac”. Tu toczył się swoisty handel. Sprzedaż odbywała się przeważnie z wozów. Można tu było kupić wszystko. Nawet to co było zabronione. Nieraz robiło się wielkie zamieszanie; ludzie uciekali i kryli się gdzie się dało, bo Niemcy robili naloty, a złapanych aresztowali lub wywozili do obozów. Plac miał tarasowy widok - stąd roztaczała się piękna panorama okolicy. Z bólem serca patrzyliśmy na łuny palących się wiosek, które podpalały bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii.

            Któregoś roku, a było to po żniwach, wylał San. Całe przedmieście było pod wodą. Snopy pływały w mętnej wodzie. Ludzie poruszali się na łodziach. Przez San prowadził drewniany most. Na jednym końcu stał wartownik niemiecki, na drugim radziecki. Po napaści Niemiec na Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, można było przejść na drugą stronę mostu. Latem kąpaliśmy się w Sanie.

            W 1942 roku zmarł w Lesznie mój dziadek (ojciec mamy.)Chcieliśmy jechać na pogrzeb, ale jako ludzie niebezpieczni dla III Rzeszy nie dostaliśmy zezwolenia. Ojciec, widząc żałość mamy,  skombinował „lewą” przepustkę dla niej. Ja z ojcem zostaliśmy w Jarosławiu. Niestety, mamę w Lesznie aresztowano i deportowano z powrotem do Jarosławia. Dobrze, że tylko tak się to skończyło.

         Kiedy ukończyłam 6 lat zaczęłam uczęszczać do polskiej szkoły, która na szczęście działała w Jarosławiu (podobnie jak inne w Generalnej Guberni). Moją wychowawczynią była pani Helena Jaworska . Ją jedną zapamiętałam. Uczyliśmy się podstawowych przedmiotów. Pod koniec wojny szkołę zarekwirowano na szpital dla niemieckich żołnierzy.

Wtenczas uczyliśmy się w prywatnym mieszkaniu w rynku.

        Moim wielkim marzeniem było uczyć się gry na fortepianie. Tatuś poznał muzyka, pana Stasza. Zaczęłam chodzić do niego na pierwsze lekcje. Mieszkał w ładnej wilii. W saloniku stał fortepian, na którym ćwiczyłam. Nie dana mi jednak była muzyczna edukacja. Żona pana Stasza była Żydówką. Fortepian był jej własnością. Kiedy Niemcy zaczęli rozstrzeliwać Żydów w Rzeszowie, zabrano ją i jej rzeczy, w tym również fortepian. Pan Stasz cudem się uratował. Po wojnie odwiedził nas w Lesznie.

       Byłam dzieckiem chorowitym i zdarzyło się, że zachorowałam na dwie choroby na raz. Dostałam wietrzną ospę i odrę. Temperatura przekraczała 40 stopni. Mama czuwała przy mnie dzień i noc przy zaciemnionych oknach, ponieważ rażiło mnie światło. Wysypka spowodowana odrą rzuciła mi się na oczy ; miałam je czerwone jak królik. Mama prowadziła mnie trzy razy dziennie do okulisty. Był Żydem z długą, siwą brodą. Zasypywał mi oczy białym proszkiem, który mnie bardzo urażał, ale po trzech tygodniach miałam już zdrowe oczy. Musiałam też mieć usunięte migdałki. Operację przeprowadził doktor Bylina. Nie wziął od nas żadnych pieniędzy. Tatuś w międzyczasie zmienił pracę i był księgowym w ogrodnictwie. Chcąc się odwdzięczyć doktorowi, znieśliśmy mu piękny bukiet róż, z którego się bardzo ucieszył. Po wojnie spotkaliśmy go w Lesznie.

        Bardzo wcześnie nauczyłam się czytać. Wielką moją pasją było czytanie bajek. Wypożyczałam je, gdzie się dało. Zagłębiałam się w świat bajek i nic wokół siebie nie widziałam i nie słyszałam. Gdy  mama mówiła  coś, jej słowa do mnie nie docierały. Dopiero gdy  dotykała mnie ręką, wracałam do rzeczywistości.

          A rzeczywistość była okrutna. Działy się straszne rzeczy. Nie dość, że Niemcy gnębili ludność, to bandy UPA, grasowały, mordowały ludzi, podpalali całe wsie. Nieraz wspomagaliśmy uciekinierów; przeważnie dzieci i starców na drabiniastych wozach. To wtenczas mama nauczyła mnie, że okazane dobro zawsze do człowieka wraca w tej, czy innej postaci. W samym mieście Jarosławiu UPA też dawała się we znaki. Częste były  przypadki rozstrzeliwań ludzi.       

          Następną pracę ojciec dostał w magistracie. Tam miał okazję, aby pomagać ludziom, między innymi Batalionom Chłopskim. Wrzucał donosy do kosza. Pracował z p. B., który był Niemcem, ale on również niszczył donosy. Po wojnie okazało się, że należał do podziemnej organizacji w Krakowie. W czasie okupacji ożenił się z Polką, o czym nikt nie wiedział.

         Kiedy wojna miała się ku końcowi wywieziono ojca. Nie wiedziałyśmy gdzie się podziewa. Po wojnie wracałyśmy do Leszna pociągiem załadowanym ludźmi i tobołami  .  Zamieszkałyśmy u babci. Ojciec wrócił z tułaczki pieszo,  dopiero po roku. Zaczęliśmy życie od podstaw.

          Przeżyte wydarzenia przeorały trwale pamięć dziecka. Zaowocowały również wierszem napisanym we wrześniu 1992 roku.

Krystyna Grys