D Z I K U S K A i jej dzieci

D Z I K U S K A  i jej dzieci
                   
                      Dzień był na półmetku. Zmęczona szyciem wstałam od maszyny, aby rozprostować kości.
Na podwórzu tuż pod murem rósł okazały bez. W tym roku zakwitł wyjątkowo pięknie. W liliowej aurze był ozdobą niewielkiego podwórza. Wdychałam miły zapach, cieszyłam     oczy kwiatami. Obok, w rzędzie, namiastka ogrodu. Krzaki agrestu, w których rozsmakowały się gąsienice. Trzeba będzie opryskać.
Naraz usłyszałam żałosne pomiaukiwanie. Kierując się głosem, doszłam do końca szopy, a tu zza rogu wychodzi czarna kotka. Wlepia we mnie proszące oczy,  nie ustając w lamencie. Żal mi się jej zrobiło.
 -Nie płacz mała, zaraz dam ci mleka.  Ale co to? Nad głową słyszę popiskiwanie. Z daszku patrzą na mnie dzikie oczy czterech małych kociąt.
 -A więc przyszłaś z dziećmi i chcesz pomocy. Zaraz zobaczę, co się da zrobić.
 Otwarłam szopę, były w niej różne niepotrzebne rzeczy: puste klatki po królikach, trochę węgla, duża skrzynia Znalazłam starą poduchę, obszytą kolorową kratą. Położyłam ją na skrzyni i poszłam po mleko.
W tym czasie kocica nieśmiało weszła do szopy. Obwąchała wszystko dokładnie. Potem poszła po swoje dzieci. Ściągnęła je  po kolei z dachu. Kiedy przyszłam z mlekiem, leżała rozciągnięta na poduszce i karmiła swoje kotki. Małe były bardzo dzikie. Kocica mniej, ale nie pozwoliła się pogłaskać. Skąd przyszła? Dlaczego do mnie? Kto ją skrzywdził, że była taka nieufna?
Koty zadomowiły się w szopie na dobre. Były jednak ciągle dzikie, bały się ludzi. Mnie tolerowały. Kocicę nazwałam Kizią Z czasem oswoiła się na tyle, że przy karmieniu łasiła się do nóg, ale głaskania nie lubiła. Do mieszkania koty nigdy nie przyszły.
Po roku małe chodziły swoimi drogami. Trudno było je upilnować,  w końcu zupełnie odeszły
Kizia była znowu kotna. Urodziła piątkę ślicznych kotków. Trzy były czarne z białymi wąsami i łapkami. Dwa były pstrokate w biało-czarne łatki. Kiedy odrosły, trzy oddałyśmy z Helenka w dobre ręce, na wieś. Została Kizia, Hrabina (nazwałyśmy ją tak, bo swoje futerko nosiła dystyngowanie, w jedzeniu była wybredna, miała prawdziwie hrabiowskie maniery). Druga łaciata była zwinna, przeważnie siedziała na daszku, skąd bystrym wzrokiem rozglądała się po okolicy Nazwałyśmy ją Bystrą.
      Jak to kotki, bardzo kochliwe, po pewnym czasie miały młode. Kizia pobiła swój rekord i miała sześć małych. Bystra przyprowadziła dwa kotki. Tylko Hrabina przyszła wysmukła, bez dzieci. Co się z nimi stało, nie wiadomo. A więc dorobiłam się jedenastu kotów. Dwunastego małego kotka ktoś podrzucił na podwórze. Był zabiedzony, miał chore oko i tylko pół ogona. Bardzo ufny poszedł za mną aż do kuchni. Czekał na jedzenie, łasił się do nóg. Biedny mały, ktoś  się nad nim znęcał.
       Kizia z trudnością wykarmiała swoją szóstkę dzieci. Jedno było bardzo słabe. Kiedyś -  patrzę i oczom nie wierzę. Bystra zaniosła to zabiedzone kocię na daszek i tam na przemian z Hrabiną dokarmiały malucha.
       Jak to się ma do naukowego twierdzenia, że zwierzęta mają tylko instynkt? Daj Boże nam, ludziom, mieć taki instynkt.
       Drugie moje spostrzeżenie dotyczy porozumiewania się zwierząt. Kiedyś weszłam do szopy, aby je nakarmić, a tu między nimi, w półmroku, dostrzegłam fosforyzujące, dzikie oczy dużego kocura. Wyprężył grzbiet z najeżoną sierścią, prycha na mnie ze złością. Mówiąc szczerze, bardzo się wystraszyłam, bałam się, że mi skoczy na głowę. Kizia zareagowała bardzo szybko  Podeszła do niego, otarła się, głową o głowę, jakby mu coś na ucho  szepnęła i o dziwo! kocur od razu się uspokoił i jadł z całą resztą Był to ojciec małych. Miał tak samo piękne białe wąsy i łapki. Nie został jednak na stałe. Był zadbany i na pewno miał jakiś dom. Jednak co jakiś czas przychodził do naszej Kizi.
        

W tym czasie dostałam skierowanie do sanatorium. Miałam problem, co zrobić z  kotami. Został on jednak szybko rozwiązany. Naprzeciwko, w magistrackim domu, mieszkała Helenka. Zaprzyjaźniłyśmy się, kiedy przeszła na emeryturę. Helenka to osoba o nieprzeciętnej dobroci. Mówię o niej „św. Franciszek w spódnicy”. Ktokolwiek potrzebował pomocy, Helenka była na każde zawołanie. Tak dla ludzi, jak i dla zwierząt. W tym czasie miała suczkę Herę, prześliczną cocer - spanielkę. Obie mnie odwiedzały, a i ja chętnie do nich chodziłam. Hera zawsze kładła się na grzbiet i domagała się pieszczot..
     Poprosiłam Helenkę, aby w czasie mojej nieobecności zajęła się kotami. Przystała na to bardzo chętnie. Kiedy wróciłam z sanatorium, karmiłyśmy je już wspólnie. Helenka przywiązała się do kotów, a one lgnęły do niej. Wyczuwały w niej dobrego człowieka i bratnią duszę. Kiedy małe znowu podrosły, starałyśmy się znaleźć dla nich nowy dom, najchętniej na wsi. Problem był ze złapaniem. Kizia uczyła je ciągle nieufności do ludzi. A i tak dopadła je nienawiść ludzka. Było wówczas 15 kotów. Ktoś podłożył truciznę i tylko Kizia i Hrabina przeżyły. Były na tyle mądre, że nie zjadły trucizny.
     Łapanie kotów przebiegało różnie. Kiedyś skończyło się bardzo dramatycznie. Jeden podrapał ręce Helenki do tego stopnia, że potrzebna była pomoc lekarska. Zaprowadziłam Helenkę na pogotowie, gdzie jej ręce opatrzono i zaaplikowano zastrzyk.
      Z czasem szopka stała się przytułkiem dla innych bezdomnych kotów, które schodziły się nie wiadomo skąd.
       Miasto przeznaczyło stary dom do rozbiórki, ponieważ zaplanowano poszerzenie ulicy. W tym miejscu miała powstać przelotowa trasa W-Z. Wyprowadziliśmy się do innego domu. Helenka w dalszym ciągu karmiła koty. Z każdym rokiem było ich jednak coraz mniej, aż zrobiło się zupełnie pusto.
       Helenka brała taboret i z Herą chodziły na podwórze i odpoczywały w bujnie wyrośniętej trawie. W końcu i Hera odeszła. Hasa po niebieskich łąkach.
      Okazały bez stara się zasłonić puste oczodoły chylącego się do upadku domu, który zaczynają rozbierać.
      Szopa zamiast dachu ma koronę z akacjowego drzewa, który tam wyrósł. Jakby symbol życia ubrany w kwiaty i ciernie.